Jest kojarzony z kabaretem, bo jego występy wywołują łzy. Łzy ze śmiechu, oczywiście. Jednak nawet sam Jarzy Stuhr mówi o nim, że jest teatrem, On sam także poczuł, że kabaret to za mało. I stworzył jedyny w swoim rodzaju Teatr Jednego Mima, który podbija świat. Będziemy mieli okazję zobaczyć tego niezwykłego artystę w Legnicy. Już w następny czwartek, 16 czerwca, przyjedzie do nas sam Ireneusz Krosny. Niesamowity artysta, jednocześnie ciepły i sympatyczny człowiek, który zgodził się opowiedzieć nam o sobie.
Kiedy powiedziałam koledze, że będę robić z Panem wywiad, zdziwił się: „ to Krosny mówi”?!
Ireneusz Krosny: - No mówię, mówię (śmiech). Tylko na scenie nie mówię. Mój teatr to taka forma na milczenie. Z jednej strony niesie to pewne ograniczenia, ale z drugiej jest bardzo wygodne: choćby dlatego, że jest międzynarodowe. Nie trzeba tłumacza, żeby ludzie z najodleglejszych zakątków świata zrozumieli, co im chcę przekazać.
Wyjeżdżając na inny kontynent nie przygotowuje Pan więc specjalnego programu, związanego z tamtejszą kulturą, rzeczywistością?
– Ostatnio miałem chyba życiowy rekord. Występowałem w Berlinie, na targach monetarnych. Na widowni było 45 różnych narodowości i wszyscy świetnie się bawili. Generalnie jest bowiem tak, że choć np. Chińczycy czy Koreańczycy noża używają tylko w kuchni podczas gotowania, bo jedzą przecież pałeczkami, to jednak śmieją się, kiedy oglądają skecz, podczas którego bardzo długo kroję nożem kotleta. Oni przecież doskonale wiedzą, że w naszej kulturze jada się sztućcami i domyślają się, że skoro facet tak długo kroi coś na tym talerzu, to pewnie ten kotlet jest twardy. Jedno jest jednak bardzo ważne: staram się mieć orientację o kulturze danego narodu. Wie Pani, brak tej wiedzy może być nawet niebezpieczny. Nie w każdym kraju nasze codzienne, zwyczajowe gesty „ok” czy „victoria”, oznaczają to samo. Za pokazanie takiego gestu w innym zakątku świata można… no, dostać, nie powiem po czym! (śmiech). Dlatego z racji wykonywanego zawodu jestem obeznany, niczym po kursach biznesowych, z mową ciała danej kultury: czy w tym kraju należy kłaniać się w pas, czy tylko skinąć głową, czy należy podawać rękę, czy lepiej nie. I o tym pamiętam podczas spektakli.
A popełnił Pan kiedyś jakieś kulturowe faux pas?
– Gestami nie. Popełniłem za to, jak się odezwałem, ale może nie mówmy o tym (śmiech)! Zdarzają mi się natomiast zaskoczenia kulturowe. Jak to w Korei Południowej. Zacząłem występ i nagle słyszę, że... publiczność krzyczy. Pomyślałem przestraszony, że czymś im podpadłem. Ale zaczęli bić brawo, więc grałem dalej. A oni za chwilę znowu zaczęli krzyczeć. A po krzyku brawa. I tak przez cały spektakl. Domyślałem się, że oni tak mają, ale trochę byłem jednak zdezorientowany. Dopiero jak wróciłem do hotelu i włączyłem sobie telewizor, a leciał jakiś koreański sitcom z udziałem publiczności, zobaczyłem, że w tym filmie ludzie też najpierw krzyczą, a dopiero potem śmieją się i biją brawo. Taki po prostu jest tam zwyczaj, że aplauz ma być poprzedzony krzykiem.
Występy w tak wielu różnych miejscach niosą pewnie ze sobą więcej niespodzianek?
– Swoista niespodzianka spotkała mnie ostatnio w moim ojczystym kraju. Grałem w jednym z polskich miast. Światła na scenie były bardzo mocne. I ustawione wprost na mnie, więc nic nie widziałem. Grałem akurat gag „Bodyguard”, w którym ów tytułowy bodyguard intensywnie walczy z przeciwnikiem. Wyskoczyłem więc w ferworze tej walki do góry, wykonując jedną nogą przepiękne kopnięcie, z obrotem w powietrzu. I w tym samym momencie poczułem, że pod drugą nogą… skończyła mi się scena! I poleciałem… Najbardziej dziś zaskakuje mnie to, ile rzeczy człowiek jest sobie w stanie pomyśleć w ułamku sekundy! Bo przecież upadałem przez moment, a przemyśleń w tym czasie miałem po prostu ogrom! Najpierw się przeraziłem, że pod samą sceną siedzą ludzie. I że jak wpadnę w ten pierwszy rząd, to niechybnie będzie tragedia, bo komuś głowę urwę. Potem, nadal spadając, pomyślałem coraz bardziej przerażony, że jak to będzie kobieta i ja jej zrobię krzywdę, to… Strach nawet mówić! Następnie dotarło do mnie, że jestem zupełnie bezradny, bo ani tej wyciągniętej do kopnięcia nogi, ani siebie samego zatrzymać nie jestem już w stanie.... Myślałem powoli, dokładnie analizując sytuację, a przecież moje spadanie trwało moment! Aż w końcu spadłem... W dziurę pomiędzy sceną a pierwszym rzędem. Wiekie szczęście, że nie na ludzi. Potem się podniosłem. I zacząłem po prostu... kontynuować pod sceną walkę bodyguarda z wrogiem. Walczyłem, strzelałem. Dokończyłem skecz i dopiero wtedy wróciłem na scenę. Po spektaklu ciekaw byłem opinii widzów. Podpytałem tych, którzy przyszli po autograf. Okazało się, że wielu było przekonanych, iż mój upadek był efektowną częścią scenariusza…
Zaczął się Pan uczyć pantomimy mając 14 lat. W tym wieku chłopcy wolą ganiać za piłką, broić na podwórku, a Pan, wychowany na Śląsku, w Tychach, postawił na pantomimę?
– Bo mnie po prostu urzekła. Ten świat magii, gestów. Miałem 12 lat, kiedy obejrzałem jakiś amerykański film kryminalny. Była tam taka scena, w której inspektor policji, szukając mordercy, wchodzi do teatru pantomimy. To była krótka scena, kamera najechała na moment na występujących mimów. A mnie ten moment po prostu oczarował. Zacząłem marzyć, aby uczyć się pantomimy, choć w mojej rodzinie nie było żadnych artystycznych zawodów. I kiedy dwa lata później dowiedziałem się, że mój starszy brat wybiera się z klasą na spektakl pantomimy, zrobiłem wszystko, żeby też pójść. Udało mi się nielegalnie na tę wyprawę wkręcić. To był występ młodzieżowego, amatorskiego teatru pantomimy. I po spektaklu okazało się, na moje wielkie szczęście, że szukają chętnych. Nie zastanawiałem się ani chwili. Tak zaczęła się moja przygoda z pantomimą. W przyszłym roku będę obchodził 20 – lecie pracy na scenie.
Ma Pan w związku z tym jakieś specjalne plany?
- Pantomima jest jak sport. Wymaga świetnej kondycji, elastyczności ciała, ogólnie dobrej formy. Regularnie wykonuję więc ćwiczenia rozciągające, chodzę na siłownię, dużo występuję. Myślę jednak realnie, że pozostało mi nie więcej niż 10 lat pełnej aktywności na scenie, bo potem jakieś ścięgno może już tego nie wytrzymać (śmiech). Owszem, są scenki, które mim może wykonać mając nawet lat 70, ale wykonanie całego spektaklu w pewnym wieku jest już po prostu niemożliwe. Dlatego daję sobie jeszcze jakieś 10 lat. I choć teraz dużo gram za granicą, więcej nawet niż w kraju, to mam taki plan, żeby przez te najbliższe lata jeszcze bardziej rozwinąć się w świecie.
Póki co znalazł Pan czas aby przyjechać do Legnicy, na Satyrykon. Zdradzi nam Pan co przygotował na ten występ?
- No właśnie nie mogę odpowiedzieć na to pytanie, bo… nie wiem! I nie wynika to z braku szacunku, wręcz przeciwnie. Ja po prostu lubię iść za publicznością. Patrzeć, jak ludzie reagują, co ich najbardziej bawi. I na tej podstawie układam program spektaklu na bieżąco. Tak, aby jak najbardziej podobał się widzom. Zapraszam Państwa bardzo serdecznie na mój występ w Legnicy!
rozmawiała: Edyta Golisz
Ireneusz Krosny wystąpi w Legnicy w ramach 34. Satyrykonu. Spektakl odbędzie się 16 czerwca (czwartek), w hotelu Qubus, o godz. 19.00.
W Galerii Satyrykonu (Rynek 36) można jeszcze kupić bilety na ten występ. Kosztują 30 zł, w dniu koncertu 40 zł.
|