Mija 36 lat od śmierci Henryka Karlińskiego, animatora kultury, twórcy legnickiego chóru Madrygał i Ogólnopolskiego Turnieju Chórów Legnica Cantat.
Pan Henryk zmarł w Legnicy 5 grudnia 1975 roku, na zawał serca. Miał 53 lata. Był nie tylko wybitnym twórcą kultury, zdecydowanie wyprzedzającym pokolenia, ale także ogromnie barwną postacią.
Lata szkolne spędził we Francji, tam też, w Konserwatorium w Tuluzie, rozpoczął studia muzyczne, przerwane przez wojnę. Był żołnierzem Armii Polskiej na Zachodzie. Do Polski powrócił w 1947 roku, a w dwa lata później zamieszkał na stałe w Legnicy
Tu, w czasach głębokiej komuny, wyróżniał się w tłumie. Przefarbował włosy na zielono, nie lubił „urzędasów”, stworzył zespół jazzowy z ludzi, którzy nie mieli pojęcia o muzyce. Miał nieprawdopodobne, jak na tamte czasy, pomysły artystyczne. I wszystko, czego się tknął, wychodziło mu wyśmienicie. O jego geniuszu niech świadczy choćby to, że stworzony przez niego turniej chórów – początkowo regionalny – urósł do rangi ogólnopolskiej imprezy, trwa od ponad 40 lat i jest dziś najbardziej prestiżowym festiwalem chóralnym w Polsce.
Zgodnie z tradycją przedstawiciele chóru Madrygał i Legnickiego Centrum Kultury (które nosi imię twórcy) odwiedzili w poniedziałek Cmentarz Komunalny w Legnicy i złożyli na grobie Henryka Karlińskiego kwiaty, zapalili znicze.
A my - w związku z rocznicą – przypominamy Państwu wywiad o Henryku Karlińskim i o stworzonej przez niego Legnicy Cantat, który ukazał się w specjalnym, jubileuszowym wydawnictwie związanym z 40 rocznicą imprezy, w 2009 roku.
Zapraszamy do lektury.
Henio nie lubił telefonów
Miał zielone włosy, mnóstwo energii i zwariowane pomysły, ale pamięć o nim nie przeminie pewnie nigdy. Henryk Karliński stworzył turniej chórów Legnica Cantat – kiedyś Regionalne Święto Pieśni, dziś ogólnopolski, prestiżowy konkurs – ponad 40 lat temu. Jednak wspomnienia o nim są ciągle żywe. Tak, jak o pierwszych turniejach Legnica Cantat, kiedy załatwienie mięsa na obiad dla chórzystów graniczyło z cudem, a w Wojewódzkim Domu Kultury, zamiast sceny dla chórów, stał.... ring dla bokserów. Te czasy wspomina Grażyna Zabłocka, współpracownica Henryka Karlińskiego, wicedyrektorka dawnego Wojewódzkiego Domu Kultury w Legnicy.
Znała pani Henryka Karlińskiego?
Znałam. Jednak – niestety - krótko. W 1975 roku, latem, zaczęłam pracę w Wojewódzkim Domu Kultury w Legnicy. Heniu już tam pracował. I w grudniu zmarł nagle na zawał serca. Miał 53 lata. To był szok dla wszystkich, którzy go znali. Bo choć Heniu bywał kontrowersyjny, to miał w sobie coś takiego, że nie sposób było się na niego gniewać albo go nie lubić.
Co to znaczy „bywał kontrowersyjny”? Słyszałam, że stworzył zespół jazzowy z ludzi, którzy nie mieli pojęcia o muzyce i przefarbował włosy na zielono.
- Też słyszałam że przefarbował włosy na zielono, ale na własne oczy tego nie widziałam (śmiech). Henio był niezależny, mądry, inteligentny, twórczy, miał niebywałą fantazję, mnóstwo artystycznych pomysłów i dar do ich realizowania. Był tak ambitny, że to, co sobie zamierzył, często bywało po prostu niewykonalne. Ale nie dla niego, bo on uważał, że wszystko jest możliwe. W dodatku był nerwowy, więc jeśli widział, że coś idzie nieprofesjonalnie, np. w chórze Madrygał, który założył, to potrafił nawrzucać nawet swoim kolegom. A ochrzaniał strasznie, w słowach nie przebierał, wolę ich nawet nie cytować (śmiech). I nie baczył, czy krzyczy na mężczyznę, czy na kobietę. Wszystkim obrywało się po równo. Ale jakoś tak było, że na Henia nikt się nie potrafił gniewać. Bo ludzie zdawali sobie sprawę, że jemu bardzo zależy na tym, co robi. Że ma dobre zamiary. Za jego czasów Madrygał wygrał przecież Legnicę Cantat. Pamiętam, że za zwycięstwo Madrygał wyjechał do Francji, co w 75 roku, kiedy w Polsce była głęboka komuna, było naprawdę wielkim wydarzeniem.
Pan Henryk podobno nie lubił „urzędasów”?
- Bardzo nie lubił. I jak się na kogoś z władzy zdenerwował, to potrafił mu też nawrzucać. Co ciekawe, Henio bał się telefonu. Chyba go po prostu nie lubił. Omijał to urządzenie szerokim łukiem. Prawie nigdy nie odbierał słuchawki. A jak chciał gdzieś zadzwonić, to prosił koleżanki, żeby mu wykręciły numer. Lubił wódeczkę, ale tak kulturalnie. Jak to artysta. A on nim był. Stworzył przecież obecną Legnicę Cantat, za jego czasów powstał teatr w Legnicy, z młodzieżą pracował. Dużo się w legnickiej kulturze dzięki niemu działo. Gdy zmarł, ludzie po nim płakali szczerymi łzami. Bo bardzo cenili go za to, jaki był. Mówiło się o nim „człowiek renesansu”.
Ale czasy były mało renesansowe. Czy turniej chórów miał problemy np. z cenzurą?
- Pewnie. Czasem nie wiadomo było, czy śmiać się, czy płakać. Jak wtedy, kiedy na polecenie jakiegoś sekretarza partii musieliśmy spisywać wszystkie utwory, które chóry miały wykonywać. I oddzielić te religijne od świeckich. Po czym zliczyć, czy czasami nie ma przewagi tych religijnych. Ręce nam opadły, bo nawet dzieci wiedzą, że chóry, które wykonują muzykę dawną, śpiewają przecież głównie muzykę sakralną.
Szczerze jednak powiem, że bardziej niż cenzura, martwiło nas wtedy... mięso.
Mięso?!
- Przecież było na kartki. A chóry, które przyjeżdżały z całego kraju, musiały coś jeść. Proszę pamiętać, że chór zwykle nie składa się z pięciu osób, tylko z pięćdziesięciu. A zespołów przyjeżdżało nawet kilkadziesiąt. I tak ówczesny dyrektor WDK, Tadeusz Łunkiewicz, ograniczył po śmierci Henia ich liczbę. Bo Henio to najchętniej przyjąłby do turnieju wszystkich - chciał, żeby turniej był wielki. A to przecież setki ludzi, muszą gdzieś spać, coś jeść. Miesiącami załatwialiśmy w ówczesnym Wydziale Handlu Urzędu Wojewódzkiego przydział mięsa na Legnicę Cantat. To była prestiżowa sprawa. Wykłócaliśmy się o każdy kilogram. Chóry spały w internatach. Wywalczone mięso trafiało do internackich kuchni i do restauracji, w których chórzyści też jadali. Tyle, że niektóre restauracje robiły przekręty. Mięso sobie zamrażali, a chórom dawali do jedzenia stare konserwy. Dyrektor Junkiewicz, jak się w tym zorientował, to w czasie turnieju chodził ciągle od restauracji do restauracji i sprawdzał, co chórzyści mają na talerzach. I robił karczemne awantury. Skończyło się tak, że przyszła do mnie któregoś dnia pani z administracji WDK i mówi: „Pani Grażynko, niech pani jakoś wpłynie na dyrektora, bo żadna restauracja nie chce już przygotowywać jedzenia dla chórów. Dyrektor się ze wszystkimi pokłócił. Jak tak dalej pójdzie, chórzyści nie będą mieli gdzie jeść”. (śmiech). Albo bywało tak, że chór jechał do Legnicy pociągiem, pociągi wiadomo jak jeździły i chórzyści spóźniali się na przykład cztery godziny. A restauratorom w tamtych czasach nie chciało się na nich czekać i zamykali lokale. Więc ściągało się wszystkich pracowników WDK i robiliśmy własnym sumptem kanapki dla siedemdziesięciu wygłodniałych chórzystów. Podobnie zresztą było z paliwem. Bywało, że autobus wiozący chór miał benzynę tylko na przyjazd do Legnicy. Musieliśmy stawać na głowie, żeby załatwić im benzynę na powrót. Takie sprawy pochłaniały mnóstwo czasu i energii. Zamiast wkładać cały wysiłek w artystyczną stronę Cantatu, walczyliśmy o mięso, paliwo i tysiąc innych spraw, które dziś wydają się nieprawdopodobne, choć to wcale nie było przecież aż tak dawno.
A pamięta Pani z tamtych czasów ten turniej, kiedy chóry wchodziły na scenę prosto z podwórka, bo nie było miejsca na garderoby?
- Pamiętam (śmiech). To było też w latach 70-tych, gdy zapadła decyzja o utworzeniu w Legnicy teatru, w budynku w rynku, gdzie działał WDK. Pracowników WDK wyprowadzono więc na Leńskiego (obecna ul. Nowy Świat). Do budynku, w którym kiedyś dawno był teatr żydowski, a potem hala sportowa. W każdym razie, gdy się tam wprowadziliśmy, na miejscu sceny stał... ring dla bokserów. Zaczął się remont, żeby przystosować budynek do potrzeb WDK. Jednocześnie remont trwał w opuszczonym przez WDK budynku dla teatru . A Legnica Cantat musiała się przecież odbyć. Okazało się, że nie ma gdzie. Zadecydowano więc, że chóry wystąpią w ówczesnym kinie Bałtyk, dziś już nie istniejącym. Tam nie było w ogóle miejsca na tak dużą imprezę, o garderobach można było tylko pomarzyć, więc chóry wchodziły na scenę.... prosto z podwórka! Z tego Cantatu w kinie pamiętam jeszcze, że ówczesna wicewojewodzina, która miała turniej chórów otworzyć, nie mogła wyjść na scenę, bo... zaplątała się w kurtynę! (śmiech). A za takie rzeczy groził dywanik u sekretarza partii, bo wszystko musiało chodzić jak w zegarku. Obowiązkowo musieliśmy dostarczać cenzorom kilka zaproszeń na turniej chórów i oni na wszystko mieli oko.
Dziś się z tego śmiejemy, ale wtedy do śmiechu organizatorom Cantatu chyba nie było?
- Pewnie, że nie. Tym bardziej, że pamiętam jedno wyjątkowo skandaliczne zdarzenie. Najpiękniej na turnieju zaśpiewał chór z Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego. I nikt nie miał cienia wątpliwości, że ten chór bije poziomem wszystkie inne na głowę – przecież ludzie zajmujący się chóralistyką słyszą i potrafią ocenić takie rzeczy. Jednak jury nie przyznało temu chórowi pierwszej nagrody, ponieważ to byłoby niepoprawne politycznie! KUL był przecież wtedy jednym z największych wrogów systemu. Jako organizatorzy czuliśmy się fatalnie. Żeby choć trochę zrekompensować tę jawną niesprawiedliwość, na poczekaniu zrobiliśmy dodatkowy dyplom. Pamiętam, że Karol Wojtyła był już wtedy papieżem, więc wkleiliśmy zdjęcie Jana Pawła II do dyplomu i wręczyliśmy chórowi z KUL-u jako „specjalną nagrodę od organizatorów”. Pamiętam też, że gdy chóry miały dodatkowe koncerty w kościołach, to śpiewacy z naszych, polskich chórów, po prostu szli wspólnie na taki koncert. Natomiast śpiewacy z NRD, Czech czy Węgier wślizgiwali się do świątyń ukradkiem, pojedynczo, z lękiem. Starali się wmieszać w tłum. Zawsze przyjeżdżali z nimi bowiem ludzie, zwani potocznie „ucho”, którzy ich pilnowali. Naprawdę, jak sobie przypomnę tamte czasy, to tak sobie myślę, że dziś wszystko jest o niebo łatwiejsze.
Rozmawiała Edyta Golisz.
|