Trąbka zawsze była instrumentem wyjątkowym. Przed wiekami prawo do gry na niej mieli wyłącznie muzycy królewscy. Stąd Bach trąbek i kotłów używał jako emblematu władzy zarówno ziemskiej jak i niebieskiej. Pierwsi wirtuozi nowoorleańscy to przede wszystkim trębacze, a właściwie korneciści: Buddy Bolden, Freddie Keppard, King Oliver, Louis Armstrong. Do dziś dla wielu synonimem jazzu pozostaje Miles Davis. W tym kontekście po występie aż dwóch trębaczy podczas legnickiego Jazz Day można było spodziewać się królewskiej uczty –
noblesse oblige. A jak było?
Trio Macieja Fortuny zaprezentowało program z najnowszej płyty, której tytuł
Solar Ring nawiązuje w sposób zamierzony, bądź nie, do tytułu znanej kompozycji Milesa Davisa. Muzycznie reprezentuje całkiem różny świat, chociaż sporadycznie w grze lidera pojawia się pamiętne brzmienie. Trudno oprzeć się dygresji, że trębacze mają ten sam problem z Davisem, co saksofoniści z Coltrane'em – jak się od niego uwolnić.
Na dobry początek usłyszeliśmy
G.r.o.o. z solową introdukcją na skrzydłówce. Tytułowy
Solar Ring to świetny duet kontrabasu i perkusji. Najbardziej davisowski był być może
For the Old Friendz „orientalną”, jak to określiła moja znajoma, nutą w temacie. Chwilami w partii trąbki można było dosłuchać się dźwięków przywodzących na myśl dalekie echa utworu
Solea. Zagrany up tempo
Lobster Baby dotlenił nasze mózgi. Ale dopiero
Tryptyk wziął czas w nawias. Lider dmący „z powietrzem” nadał swojemu instrumentowi specyficzną barwę (trzeba przyznać, że Fortuna w ciągu całego występu dbał o urozmaicenie tego elementu ekspresji). Kulminacją utworu stało się solo zagrane smyczkiem na kontrabasie. Jak to zabrzmiało! Kontrabas wywodzi się z rodziny wiol i to było słychać. Gra
arco przez jazzowych kontrabasistów przypomina często przeciąganie końskiego włosia przez otwór w beczce i bywa, że stanowi ciężką próbę dla systemu odpornościowego słuchacza, tu jednak znać było rękę „klasyka”. W końcu Marcin Chenczke występuje w orkiestrze symfonicznej.
Muzyka tria stoi kontrabasem i to jest mocny fundament. Narracja perkusisty dla mnie trochę zbyt przezroczysta, nadto obiektywna, na szczęście pozbawiona typowych dla „pałkerów” ekscesów. Lider z kolei, przynajmniej takie odniosłem wrażenie, bardziej koncentruje się na „jak” niż na „co”. Być może to kwestia młodego wieku. Twórcy w ogóle, a muzykowi jazzowemu w szczególności, niezbędne jest bogate życiowe doświadczenie, ono chyba najlepiej oddaje sens pojęcia „blues”, z niego bierze się osobisty ton.
Generalnie udany występ. Dźwięk bywał wprawdzie chwilami za bardzo forsowany i tracił na urodzie, ale słyszałem już gorsze rzeczy. Jedyny zarzut, jaki można postawić zespołowi sprowadza się do tego, że nie włożył w grę więcej „serducha” i nie pozwolił muzyce swobodniej oddychać; przydałoby się odrobinę więcej przestrzeni. Czyżby lęk przed próżnią? Występując w tak niewielkim składzie można mu ulec.
Po przerwie całkowita zmiana klimatu – kwartet Adama Kawończyka. Przyznam szczerze, że trochę obawiałem się, czy występ tej formacji będzie w stanie przykuć moją uwagę, czy nie będzie to muzyka li tylko „łatwa i przyjemna”, opowiadająca kolejny raz znaną wszystkim na pamięć historię. Tymczasem... Swoboda, bycie razem, perfekcja bez „napinania się”, te cechy zaprezentowała sekcja rytmiczna już od pierwszych taktów. Dorota Zaziąbło, Mariusz Adamczak i Arek Skolik rozumieli się bezbłędnie. Perkusista, jak zwykle, wykazywał „czuja”, popisywał się też całą gamą zagrywek; na mój gust przesadził tylko w głośnych akcentach, rąbiąc niemiłosiernie po talerzach, zwłaszcza pod koniec występu. Pianistka nie przez samą kurtuazję nazwana została przez Kawończyka „panią profesor”. Basista był równorzędnym partnerem obojga. A lider? W grze trębacza uderzała przede wszystkim melodyjność, bliskie trzymanie się tematu w improwizacjach i oszczędność środków. Ekspansywnemu sposobowi gry Fortuny przeciwstawił styl bardziej introwertyczny; jego gra wydawała się uboższa technicznie, ale bogatsza w treść. Słyszałem nie instrument, lecz człowieka. To bardzo wiele. Adam Kawończyk okazał się ponadto niekwestionowanym wirtuozem innego instrumentu, na którym gra się kciukami. Egzotycznie wyglądająca „konsola”, którą trzymał w rękach to po prostu afrykańska sansa albo, w zależności od regionu:
mbira, ompochawa, usimbi, kankobele, dimba, ekende, ibeka, pokido. Łatwo zapamiętać.
Na program kwartetu złożyły się utwory lidera, jak chociażby otwierający występ
Ja się z tego wypisuję, czy zagrana z tłumikiem
Szeptucha. Szkoda, że ich autor był tak bardzo oszczędny w zapowiedziach, bo wyłowiłoby się więcej interesujących tytułów. Jedną z charakterystycznych cech formalnych przedstawionych kompozycji stanowił kontrast sugestywnego rytmicznie riffu i łagodnej, melodyjnej frazy – coś jak Komedowy
Svantetic; spora ich część powtarzała ten schemat. Może trochę za często, bo szybko spowszedniał pierwszy, piorunujący efekt. Gdybym miał uchwycić nastrój, w jaki wprawiła mnie ta muzyka, użyłbym oksymoronu – pogodna melancholia.
Pamiętam, pamiętam, miało być o pojedynku... Jaki zatem jest ostateczny wynik muzycznej konfrontacji? Bez dwóch zdań królową wieczoru została trąbka, królem... Ale po co powtarzać rzeczy oczywiste? Werdykt znają wszyscy, którzy byli tego wieczoru na koncercie. W tym miejscu postawię więc kropkę.
Na koniec dobra wiadomość. Panowanie trąbki w Legnicy nie skończy się wraz z występami Macieja Fortuny i Adama Kawończyka. W maju czeka nas bowiem koncert kwartetu Billa Evansa, saksofonisty, który w latach 1980 – 1984 współpracował z Milesem Davisem i jemu właśnie postanowił poświecić program swojego występu w klubie Blue Monk, i chociaż tym razem nie usłyszymy samej trąbki, to na repertuar złożą się kompozycje trębacza – jednego z największych.
(Dex)